Niech żyje bal! (cz. 2)


Ależ proszę, oto jest!
Nowe miejsca, nowi ludzi czekają!
Chodź, chodź, podejdź, nie bój się, zapraszam do lektury :D
_____________________________________________________________

Opowiadanie III

Niech żyje bal! (cz. 2)

„Król umarł, niech żyje król!”

* * *

Na zewnątrz, z dala od hałaśliwych sal pałacu, pokaźna grupa gości zażywała wątpliwego świeżego powietrza. Gdzie nie spojrzeć, ktoś wydmuchiwał dym z fajki, bądź cygara prosto w twarz swojego rozmówcy. Na niektórych letnich stolikach stały fajki wodne nieznanego pochodzenia. Unosił się nad nimi fioletowawy dym, a nawet przechodzący w róż, by po chwili zabarwić powietrze granatem. Towarzystwo degustowało egzotyczne smaki, przy czym ich świadomość ogarniała błogość, nie mylić z otępieniem, choć... jak kto woli.
Kelnerzy przynosili drinki i przekąski na stół wokół fontanny. Gdy klient zażyczył sobie „specjalnego” towaru, to i taki znajdował się w ekwipunku obsługi. Jeden z kelnerów brylował między lekko kołyszącym się tłumem. Jego wzrok był utkwiony na najbardziej oddalonej parze. Byli to dwaj mężczyźni. Jeden wysoki, postawny, z gęstym wąsem, krótko ostrzyżony i podpierał się o laskę ze złotą główką. Wyglądał niezwykle poważnie, nie wspominając o emanującej klasie. Drugi z kolei był wyjątkowo niski oraz obrzydliwie otyły. To do niego pędził kelner.

- O, dziękuję chłopcze. – sięgnął z tacy ogromny kawałek mięsa i odwrócił się do swojego rozmówcy. – Henryku, mógłbyś powtórzyć?

- Z przyjemnością... – niechętnie nabrał tchu jego rozmówca. – Na północnym wschodzie, na stepach Jorkisted znajduje się moje miasto, Saria. Proponuję, byś tam wybudował bazę wypadową. Wystarczy, że powiesz im, iż jesteś ode mnie. Będą wiedzieli, co robić. Następnie, trzydzieści kilometrów na zachód od Sarii znajdują się ruiny pradawnych.  

- Pradawnych? – dziwił się rozmówca.

- Tak ich tam nazywają, nic mi do tego. – uciął, zanim jego rozmówca zaczął zasypywać go pytaniami. – Przejdźmy dalej. Ruiny pełnią role wioski dla towaru… znaczy się tubylców. "Wioska"... - powtórzył. - ...to złe słowo. Te ruiny są dla nich świątynią, lecz nie o tym. Są oni niezwykle pożądani w naszej ojczyźnie. Nie muszę ci mówić, co to oznacza, czyż nie, Arturze?

Artur spokojnie przeżuwał. Jego wzrok utknął na młodej kelnerce z tacą pełną mięsa.

- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – rzucił Henryk i podążył za wzrokiem kompana. – Mam tylko nadzieję, że chodzi ci o młodą damę, a nie o tacę…

- Co? Ah tak tak, słucham. – przełknął. – Czemu mi to mówisz? Jaki masz w tym interes? Nie wierzę, byś mi od tak o tym mówił. Sam masz potrzebne środki...

- Jedno to mieć środki, a drugie móc je wykorzystać... – odpowiedział grobowym tonem. – Widzisz, mój drogi przyjacielu, pewna osoba, którą zapewne znasz,.. - wskazał laską na pałac. - ...uważnie patrzy mi na ręce. Ostatnio do moich kancelarii wtargnął Cerber.  Węszyli... i to dość długo. Więc rozumiesz, czemu szukam osoby, by mi w tym pomogła.

- W takim razie mogę samemu stworzyć sobie bazę obok miasta. Źle to…

- … rozegrałem? Niekoniecznie. I też wątpię, byś mógł „sobie” postawić obozowisko gdziekolwiek w Jorkisted. Jak dopłyniesz, to zrozumiesz.

Artur nadal tkwił wzrokiem w kelnerce. Wystarczyła jeszcze krótka chwila, by dziewczyna to zauważyła. Zakłopotana, powolnym krokiem zmierzała w ich kierunku.

- Chyba nie myślisz, że firma MacMorter zaczęła działać charytatywnie. Musisz zapłacić z góry i ponieść koszty całej eskapady. Dodatkowo część wynagrodzeń, opłat celnych. – zaczął wymienić na jednym tchu.

- Nie będzie to konieczne.

- Co takiego? - o mało nie opluł Henryka resztkami mięsa.

- Ja, Henryk Claybury zdradza tą informację tobie, Arturze MacMorter z dobroci serca. – mówiąc to uniósł się na parę milimetrów na ziemię. Wszystko w ruinach należy do ciebie. Podejrzewam, iż to, co tam znajdziesz zrekompensuje ci wszystkie wydatki z niesamowitą nawiązką.

- Heniu… proszę, za kogo ty mnie masz? Jaki masz w tym interes, co chcesz w zamian  za spokojną grabież? – przejrzał rozmówcę.

- Och nic wielkiego. Tylko kilku tubylców, których sobie osobiście wybiorę. Około ośmiu.

- Na ilu?

- Parę setek.

- I tylko kilku?

- Czemu wszystko utrudniasz? Artur, mógłbyś choć raz przyjąć moją propozycję bez podejrzeń. Czy kiedykolwiek cię zawiodła rodzina Claybury?

- Właściwie to tak.

- To pewnie ktoś podszywał się pod moich ludzi. Wszyscy członkowie rodziny są na moje podobieństwo. Poważni, uczciwi, życzliwi, szlachetni, a przede wszystkim uczciwi!

- Powtórzyłeś się…

- Nie pouczaj mnie! – wybuchnął Henryk.

- Gdzie twoje maniery? – zadrwił Artur.

- Na miejscu. – zamilknął na krótką chwilę. – Więc się zgadzasz, tak?

Kelnerka niepewnym krokiem przybliżyła się do rozmówców. Ukłoniła się i z uśmiechem na ustach zaproponowała rarytasy z tacy. Artur nie potrzebował większej zachęty.

- Och, ślicznie ci dziękuję. – poszukał banknotu w jednej z zaklejonych kieszeni marynarki i wcisnął w dekolt zaskoczonej kelnerki tłustymi palcami. – Proszę, zasłużyłaś! – potężnie ugryzł nową zdobycz i ponownie zwrócił się do Henryka. – Jeśli to rzeczywiście przyniesie mi zysk…

- Przyniesie, zapewniam. Z resztą... policz. Nawet, jeśli to są gobliny, czym oczywiście nie są, to i tak 100 goblinów zwróci ci wszelkie koszty. A mówimy tutaj o setkach, jak nie nawet tysiącach. - przekonywał. -  Gdzie przechowasz towar… znaczy tubylców?

- Nikt nie śmie mnie kontrolować, więc mogę zrobić wystawę w jednym z moich magazynów. Moje doki mają specjalne przywileje.

- Byle tylko twoje szczury nie uszkodziły towaru. Wtedy nikt się nimi nie zainteresuje. Pamiętaj o tym!

- Nie będą nawet ich dotykać. Za to im akurat zapłacę...

MacMorter oraz Claybury spojrzeli na siebie, po czym wybuchli śmiechem. Ledwo powstrzymali łzy. Gdy tylko się opanowali, Henryk klepnął Artura w ramię.

- To co? Wracamy do środka, partnerze?

- Prowadź do bufetu, zgłodniałem.

* * *

Von Vinot oparł ręce o ozdobną barierkę i spuścił nos na kwintę. Edgar nie sprawiał wrażenia specjalnie przejętego nagłą zmianą nastroju władcy. Oparł się plecami o balustradę. Spojrzał przez ramię na Artura MacMortera oraz Henryka Claybury i z powrotem na Vincenta.

- Chcesz mi powiedzieć, że się nimi przejmujesz? W końcu sam ich zaprosiłeś...

- Nimi z osobna się nie przejmuję. Martwi mnie, iż ze wszystkich osób tutaj obecnych musieli wybrać siebie do rozmowy...

- Co w tym takiego niezwykłego? Gruba ryba ciągnie do drugiej. Nic nowego.– bagatelizował niedoszły gwardzista.

- Jeśli patrzysz na to w ten sposób, to i owszem… Ale gdybyś tylko wiedział... – zamartwiał się władca.

- Więc co w nich takiego niepokojącego, o wspaniałomyślny baronie?

Po raz kolejny Vincent uzyskał nowy tytuł, który nie do końca mu się podobał. Ze zrezygnowaniem w głosie powiedział:

- "Wspaniałomyślny baron" wie, że Claybury coś knuje. Może to być za równo coś błahego, wręcz trywialnego, bądź przeciwnie. Całe miasto może zostać pogrążone w chaosie przez jego działania, NAWET... - zaznaczył. - ...jeśli nie może równać się z najsłabszymi z Sojuszu to i tak jest niebezpieczny.

Edgar zaczął przejawiać oznaki zainteresowania. Ponownie przyjrzał się znikającemu w drzwiach Henrykowi.

- Wiem, że nie należy do najbardziej zaufanych ludzi imperium, lecz handel żywym towarem to nie jest coś, co powinno cię jakoś specjalnie niepokoić. W końcu tym się para. Wyślesz kogoś z Cerbera z nakazem, a problem powinien sa... .

Na balkonie nad nimi rozległ się huk i rozsypało się szkło po marmurowej posadzce. Edgar błyskawicznie wyciągnął nóż, a Vincent chwycił za kaburę.

- Pieprzony imbecyl! - krzyczał lekko schrypiały głos.

- Przepraszam... - kajał się drugi.

Obaj lekko rozluźnili się.

- Pewnie jeden z młodych coś stłukł. - zgadywał von Vinot.

- Pewnie tak... - niepewnie przytaknął.

- Wracając... już to zrobiłem, dlatego się martwię. Jego ludzie zaczęli wysyłać znacznie więcej surowców na północny wschód, do Jorkisted. A tam spoczywa coś, co nigdy nie powinno ponownie ujrzeć światła dziennego. Przenigdy!

- A cóż to może być?

Vincent spochmurniał. Utknął wzorkiem na fontannie na dziedzińcu. Zgiełk, który dobiegał z sali umilkł. Powoli, nie spiesząc się, zapadała cisza. Aura Vincenta jakby zaczęła oddziaływać na otoczenie na zewnątrz. Wszystko i wszyscy wokół zaczęli stopniowo milknąć. Edgar rozejrzał się. Spostrzegł, iż pomału wszystko przestaje wydawać jakikolwiek dźwięk. Nawet woda w fontannie nie uderzała już tak głośno o taflę. Cisza stawała się wręcz nie do zniesienia. Próbował ją jakkolwiek zakłócić, czy to uderzając ręką o balustradę, czy też przez wymówienie choćby jednego słowa. Wszystko na próżno. Mimo bólu, ręka nie wydała z siebie żadnego dźwięku, a usta tylko bezwładnie otwierały się, a to zamykały. Nagle zaczęło robić mu się strasznie zimno. Światła lamp zaczęła tańczyć. Falowały, jakby były żywe, by po chwili rozbłysnąć z całej siły ostatnim tchem życia. Cały pałac pochłonęła ciemność. Edgar nie rozumiał, co się dzieje. Światło księżyca pozwalało widzieć mu jedynie na metr przed siebie. Rzeczy i ludzi w oddali widział tylko, jako rozmazane cienie. Ich ruchy stawały się powolne, nawet woda w fontannie zwolniła. Próbował uderzyć Vincenta, który ewidentnie był odpowiedzialny za to niepokojące zjawisko, lecz nie mógł go dosięgnąć. Jego oczy nie posiadały tęczówek. Były puste.

Nagle tuż za Vincentem, z gęstej mgły wyłoniła się białowłosa kobieta... przynajmniej tak się wydawało Edgarowi.  Jej cera była śnieżnobiała. Była mu dziwnie znajoma, lecz mógłby przysiądź, iż widzi ją pierwszy raz w życiu. Mogłoby się zdawać, że nic na sobie nie miała, gdyż reszta ciała, oprócz głowy, była rozmazana przez otaczającą ich gęstą mgłę. Uśmiechnęła się do Edgara i podniosła w górę ręce. Lewym kciukiem zrobiła ruch przypominający cięcie na jego odpowiedniku drugiej ręki. Następnie zwróciła się ku miastu.
 Jej wzrok był utkwiony w przestrzeni. Z zainteresowania Edgarem sprzed sekundy nic nie pozostała. Patrzyła martwymi oczami w dal, w kierunku miasta. Według jego krótkich obliczeń patrzyła na północno-wschodnią część Vinot. Pojawił się na jej twarzy ten sam uśmiech, którym uraczyła go przed momentem. Delikatnie musnęła twarz Vincenta, powoli zsuwając dłoń ku ramieniowi by ostatecznie bezwładnie opuścić ją do swojego pasa.
Odwróciła się w kierunku Edgara. Patrzył jej prosto w oczy. Były błękitne. Wzrok był przenikliwy, wręcz lodowaty, ale czuł, iż pała od niego pewne ciepło. Nie potrafił wytłumaczyć tego uczucia. Przy następnym mrugnięciu pojawiła się przed Vincentem. Stali teraz twarzą w twarz. Jej uśmiech trwał jeszcze tylko przez moment, by następnie gwałtownie się załamała. Schowała twarz w rękach i bezdźwięcznie płakała. Po chwili, zaraz po mrugnięciu, zniknęła. Zaczął gorączkowo rozglądać się za nią. Spojrzał na dziedziniec. 

Czy ona tutaj w ogóle była?, myślał.

Przy każdym mrugnięciu świat coraz to bardziej zwalniał, aż jego ruch był prawie niezauważalny. Edgar stwierdził to po unoszącej się w powietrzu wodzie. Czuł, jak sam reaguje znacznie wolniej, niż sekundę wcześniej. W ostatniej chwili przypomniał sobie gest kobiety, przeciął prawy kciuk, licząc iż faktycznie pomoże to w wyrwaniu się z tej magii. Powiodło się. Błyskawicznie chwycił za ramienia Vincenta.

_____________________________________________________________
C: Krótsze?
J: Owszem.
C: Powód?
J: By zwiększyć częstotliwość aktualizacji
.

.
.
J:Podobało się?  Mam taką nadzieję :D

Kolejna część już niebawem :D

Komentarze