Akademia, kolos oraz ślepy szaman (cz.2)





Opowiadanie IV

Akademia, kolos oraz ślepy szaman  (cz.2)

"A zobaczym się z panem normalnie niebawem. - coś strzeliło pod nogami. - Nawet bardzo niebawem. - dodał."

Wraz z porą roku, jaka teraz panuje, pustynie postanowiła odwiedzić (z własnej woli, bądź nie) dość spora grupa letnio odzianych turystów. Ich styl był adekwatny do pory, w końcu było tylko 20 stopni na minusie, co oznacza środek lata w tych stronach. Jeszcze nie tak dawno podróżowali ekspresem w kierunku Pirholm, lecz troskliwy śniegowy tubylec nie chciał, by ominęły ich takie piękne widoki za oknami.


Krijika nigdzie nie było widać. Pośpiesznie zniknął z pola widzenia turystów. Nie przepadał za pochwałami ze strony obdarowanych. Był skromny. Nie szukał oklasków, okrzyków euforii, czy spojrzeń aprobaty. Dawał i nic nie brał w zamian. Mimo to, pasażerowie wznieśli okrzyki ku niebu, wychwalając czyn kolosa. Forma podziękowań może nie brzmiała serdecznie, lecz można być pewnym, iż turyści dziękują kolosowi na swój sposób.

Gdy atmosfera ustabilizowała się, pasażerowie mogli dokładnie przyjrzeć się mechanizmom, które jeszcze nie tak dawno wprawiały w ruch lokomotywę. Mimo tak nagłej wysiadki, nikt znacznie nie ucierpiał. Maszyniści pędzili (jeśli tak można nazwać krasnoludzki szybki chód) między przymusowymi turystami, sprawdzając, czy wszystkie wagony są mniej więcej w zasięgu wzroku. Nie byli zainteresowani niczym innym, jak stanem ów mechanizmów, czy samych torów.

Młodszy maszynista, Martosz Trybik, rozglądał się niemrawo po pobojowisku. Nie dołączył do grupy współpracowników. Szukał swojej czapki. Była dla niego niezwykle ważna. Podarował mu ją jego dziadek, także maszynista. Tłum nie zwracał na niego większej uwagi i vica versa. Byli zbyt pochłonięci swoimi narzekaniami na brak możliwości osobistego podziękowania kolosowi. Mówili coś o ogniu i innych niepasujących do okolicy ciepłych sprawach. Martosz szedł wzdłuż torów. Minął porozrzucane wagony mieszkalne, z czego jeden z nich nadal był na torach. Można to uznać za cud, gdy tylko rozejrzy się wokół. W środku nadal kwitnął czarny rynek, tym razem szyld stoiska wołał: ZIMNO? GOLNIJ SOBIE ZA 5 STRENÓW!. Nie można odmówić sprzedawcy przedsiębiorczości. Trybik tylko rzucił okiem, by ponownie pogrążyć się w poszukiwaniach. Zbił z drogi by dotrzeć do wystającej połowy wagonu z bagażami.

Udał się w najbardziej oddalone miejsce na cały terenie nieplanowanego przystanku. Dach wagonu, a raczej szkielet na którym niegdyś dach leżał, był zakopany w śniegu. Ładunek został rozsypany gdzie tylko okiem sięgnąć. Wiatr wdmuchiwał śnieg do środka wagonu, dzięki czemu pomału stawał się on częścią krajobrazu. Uwagę Martosza przykuły trzy Furiony, które zorganizowały sobie polanę do wypasu na małym wzgórzu. Zdziwiło to chłopaka, lecz natychmiast przypomniał sobie, po co tu przyszedł. Czapki nie było nigdzie widać. Powoli przyswajał się z myślą, iż jego bezcenna pamiątka przepadła na wieki. Spochmurniał. Poczuł lekki chłód na ciele, gdy na jego drodze pojawiła się beczka z alkoholem. Rozpoznał ją, gdyż pomagał w jej załadunku i nawet chciał sobie co nie co odlać do kubka. Oparł się o nią. Zrządzenie losu zesłało mu kubek. Leżał zaraz obok beczki. Podniósł go i przyjrzał się dokładnie.

Nie jest w najlepszym stanie, pomyślał. Brudny i osmolony, ale z czego to już nie piłem w życiu. Jestem w końcu krasnoludem, do cholery!

Nie zastanawiając się dłużej, pewnie chwycił kubek i gdy już miał przebić się przez wieko, jak to krasnoludy mają w zwyczaju, usłyszał bulgoczący głos. Odskoczył od beczki. Zdziwiło to go. Nie spodziewał się, by uderzenie w kamień, które doznał po użyciu okna jako drzwi, mogło aż tak bardzo zawrócić mu w głowie, by słyszał głosy. Nastawił ucho. Chciał zlokalizować skąd dobiega. Tajemniczy, bulgoczący głos znów przemówił. Dźwięk dobiegał z beczki. Trybik przystawił ucha do beczki. Wiedział, że wygląda teraz przynajmniej na upitego jak bela, lecz wolał o tym nie myśleć. Wsłuchiwał się w beczkę, jakby znalazł piękną muszelkę na plaży w Gorto. Głos nie milkł. Bulgotał w najlepsze, by po dłuższej chwili zamilknąć. Martosz odsunął się od beczki.

- Pewnie w środku jest szampan i się zmieszał. Na pewno! - przekonywał sam siebie. - To nawet lepiej. Dawno nie piłem.

Przybliżył się i ponownie zrobił zamach na beczkę. Uderzenie przebiło wieko za pierwszym razem, ale dłoń pozostała sucha. Konsternacja ogarnęła młodego krasnoluda. Spojrzał do środka. W środku panowała ciemność. Nic nie widział, do czasu, gdy wielka zielona pięści wyłoniła się z wnętrza. Próbował pochwalić się refleksem, lecz zdał się to na nic, gdyż kawałek rozłupanego wieka uderzył go w guza po spotkaniu z kamieniem. Kucnął, trzymają cię za głowę.

- Pfu... znów ze zragiem. Czy wszystko na świecie musi być z nim? - żalił się Morgerot, który wyłonił się z beczki. Martosz nie pojmował sytuacji, był za bardzo zaabsorbowany uciążliwym bólem. Dżin z beczki rozbił swój stary schron porządnym kopnięciem i stanął naprzeciw Trybika.

- Dobra.... gdzie jest ta ludzka glizda? - ork zaczął się rozglądać. Dopiero po chwili zauważył młodego krasnoluda. - O, krasnolud. Widział żeś takiego do ramion człowieka z dziewczynką, taką do kolana? Gdzieś tu powinni leżeć.

- Co? Dwa człowieki? Jeżeli mieli wyjść z nory, podobnie jak ty, obślizgła, zielona pokrako, to wolałbym nie widzieć.- warknął wściekle krasnolud.

Morgerot zmierzył go wzrokiem. Nie zauważył w nim ani krzty pokory, czy zmieszania po wypowiedzianych słowach. Był pewien tego, co mówi. Ork stanął przed nim, podniósł go na równe nogi i z łzami w oczach powiedział:

- Obraziłeś mnie!

- No... tak? To czemu beczysz, jesteś zielonym gównem, więc łzy u was to jak u nas czysta skóra. - zmieszał się lekko Martosz. Pierwszy raz widział orkowe łzy.

- Obraziłeś! W końcu jakiś krasnolud z jajami! Orkaroshu, widzisz to?! Jest jeszcze nadzieja! - krzyczał rozradowany Morgerot, czym tylko bardziej zmieszał chłopaka.

- Zwariowałeś? I odczep te brudne łapy ode mnie. - wrzał.

- O, już już. Wybacz, wypierdku. - poklepał krasnoluda po ramieniu. Musiał się do tego mocno schylić, co tylko podrażniło już wściekłego Martosza. - Ale musisz mnie zrozumieć. Ciężko znaleźć takiego krasnala, jak ty.

Ork szczerzył kły, które bynajmniej nie zwiastowały krwawej rzezi, jak była dość często spotykana przy takim uśmiechu. Niestety, krasnolud nie wyczuł pokojowych intencji, więc był w pełni gotowości z młotkiem w ręku. Dla człowieka właściwszą nazwą byłby młot bojowy. Morgerot na widok gotowości Martosza nie imał się z radości. Dał upust swoim emocjom poprzez rytmiczne, ciężkie skakanie w miejscu. Był to kolejny sposób by podwyższyć gotowość do walki niskiego, lecz nie małego wojownika.

- Przestań małpować, mamy pracę do wykonania. - zabrzmiał głos z resztki wagonu. Trybik i Morgerot spojrzeli na wychodzącego Edgara z Patrycją przerzuconą przez ramię. Posadził ją na jednej ze skrzyń, a samemu podszedł do orka. Morgerot nie zmienił swojego nastawienia, nadal był pochłonięty euforiom. Greeds widząc, iż na nic jego próby dojścia do partnera, spojrzał na krasnoluda w pozycji bojowej. Podniósł brwi, a jego ręce ruszyły zaraz za nimi.

- Spokojnie żołnierzyku. Nikt tutaj walczyć nie będzie, więc odłóż ten młot. - próbował zażegnąć nieporozumienie.

- Młot? - zdziwił się krasnolud. - Toż to zwykły młotek do gwoździ. Ledwo orzecha byś tym rozłupał. Chybaś nigdy nie widział krasnoludzkiego młota, człeczyno. - uszczypliwie zasugerował, chowając przy tym oręż, który nie jest dla niego orężem.

- Całkiem możliwe. W końcu jestem "mieszczuchem", jak to nas nazywacie.

Morgerot nadal wprawiał ziemie w ruch.

- Kto tak was nazywa? Chyba masz jakieś lewe pojęcie o krasnoludach. - z gotowego na walkę do ostatniej kropli krwi krasnoluda nie zostało już nic. Spotulniał. - A tak przy okazji... . Widziałeś może gdzieś taką czapkę maszynisty? Szara taka... kaszkiet właściwie.... widzieliście?

Edgar zmierzył podejrzanie potulnego krasnoluda. Spojrzał w kierunku oglądającej zachowanie Morgerota Patrycji. Śmiała się z niego z wypiekami na twarzy. Greeds pomachał, by zwrócić jej uwagę, lecz efekt był mizerny. Lekko podirytowany mocno tupnął, co w końcu zwróciło uwagę dziecka.

- Ta czapka jest tego pana. Daj mu ją. - kiwnął głową na Martosza.

Oczy świeciły mu się, jakby zdobył całą górę złota. Podziękował dziewczynce oraz Edgarowi. Na odchodne spojrzał na orka, który w końcu się uspokoił.

- Gdyby to było pole bitwy, jak niegdyś, to ten młotek byłby w twoim obrzydliwym bebechu, gównożłopie. - wyszczerzył zęby spod brody.

- No pewnie! Spójrz tylko na ten topór! - wyciągnął swój oręż. - Rozłupałbym ci tą małą makówkę! O tak!. - warczał za swoim wiecznego wroga, który dziwnym trafem stał się jego towarzyszem w niedoli nowych czasów.

Wzniósł topór nad głowę i zaczął śpiewać orczą pieśń bojową. Edgar zrobił zniesmaczoną minę i schował twarz w dłoniach. Natomiast Patrycja zaczęła tańczyć do pieśni wraz z orkiem. Odgłos zamieszania przy wagonie bagażowym dobiegł do uszu pasażerów, którym nawet nie pomyśleli, by usłyszeć coś takiego na kompletnym odludziu.

Greeds rozglądał się zażenowany po pobojowisku. Szukał przydatnych rzeczy. Pozbierał parę noży i cztery pistolety, które okazały się być jego, tylko jakiś niezbyt rozważny obywatel postanowił zmienić im właściciela poprzez włożenie ich do swojej skrzyni. Jego towarzysze nadal bawili się w najlepsze, do czego już się zdążył przyzwyczaić, zważywszy na to, iż został zmuszony przez los do wychowywania Patrycji. Spojrzał na furiony. Ich liczba była idealna dla nich. Nie wiedzieli tylko, gdzie ruszyć. Pewnym krokiem ruszył w kierunku wierzchowców, gdy nagle przed jego twarzą pojawił się Kurt.

- O, witam panie. Jak tam latanie? Miło było? - spytał się, lekko podśmiewając się pod nosem.

- Co do samego lotu nie mam zastrzeżeń, lecz lądowanie mogło być wygodniejsze. A tak w ogóle, jesteś duchem, tak?

Kurt zrobił zdziwioną minę, lecz nie na tyle, by Greeds nie dostrzegł w niej sztuczności. Znał się na tym, jak mało kto. To też krasnoluda nie zdziwiło.

- Długo to panu nie zajęło, przyznam rację. Ale ale, duchem nie jestem, żyć żyję, ale teraz widzisz mnie inaczej. A zobaczym się z panem normalnie niebawem. - coś strzeliło pod nogami. - Nawet bardzo niebawem. - dodał.

Edgar spojrzał pod nogi. Czuł pod nimi pokruszony lód. Odwrócił się w kierunku orka. Dostrzegł pod jego nogami pęknięcia. Jego krew zaczęła pędzić w żyłach. Rozejrzał się wokół. Byli otoczeni przez wzniesienia. Mógł tylko domyślać się, na czym stoją.

- Przestańcie skakać! - wrzasnął na towarzyszy.

Krzyk poniósł się aż do pasażerów. Wszystko wokół zamilkło. Morgerot zrozumiał powagę sytuacji, czego nie można było powiedzieć o Patrycji, która pobiegła w kierunku Greedsa. Każdy krok destabilizował podłoże. Ziemia okazała się jedynie lodową pokrywą. Edgar ruszył, by złapać Patrycje. Cały jego trud na nic. Lód pękł. Zaczęli gwałtownie spadać, aż wylądowali na lodowej rynnie. Wraz z nimi zjeżdżały bagaże. Osiągali coraz to większą prędkość. Morgerot sprawnym ruchem chwycił dziewczynkę. Greeds próbował przedostać się do kompanów, lecz bagaże skutecznie mu w tym przeszkadzały. Dziewczynka nie przejmowała się tym, iż właściwie jest na drodze do śmierci. Sprawiała wrażenie, że się dobrze bawi. Tego samego nie mógł powiedzieć Morgerot, który trzymał ją za rękę. Bagaże obijały jego już zbolałą głowę. Edgar rozejrzał się, by znaleźć prawdopodobny koniec ich podróży. Dostrzegł go, ale nie napawał go optymizmem. Wraz z końcem przejażdżki, czekał na nich dół z kolcami. Było w nich coś specjalnego, mieniły się na turkusowo, jakby były pomalowane farbą, a wokół nich zapleciono jakby szamańskie amulety.

Jakby tego było mało, pomyślał Greeds.

Zbliżali się do końca drogi w zawrotnym tempie. Morgerot, widząc, iż jeśli nic nie zrobi, to zostanie z niego zielono-czerwona plama, dobył topora i mocno wbił go w rynnę. Tak samo zachował się Edgar ze swoim niezawodnym nożem. Tempo spadania spowodowało, iż zostawili po sobie wielkie bruzdy, lecz tylko delikatnie opóźniali termin spotkania z kolcami. Ork szybko wymyślił plan "B".

- Dziecko, złap się mojej nogi tak mocno, jak tylko potrafisz! - krzyknął do Patrycji.

- Tak jest! - zasalutowała dziewczynka, po czym chwyciła się nogi orka.

Morgerot sięgnął po drugi oręż i głęboko zatopił go w rynnie. Był to strzał w dziesiątkę. W końcu wyhamowali. Dziewczyna zwinnie przeniosła się z nogi orka na jego bark. Usiadła na nim i obserwowała, jak jej opiekun próbuje się ratować.

Nie tylko ork pomyślał o takim sposobie ratunku. Edgar wbił palce lewej ręki w ścianę, a ona sama zaczęła mienić się na czerwono, co przyprawiło właściciela o grymas bólu. Zdążył w ostatniej chwili. Zatrzymał się na samym końcu rynny. Próbował złapać oddech, o który było mu niezwykle trudno. Spojrzał w górę w poszukiwaniu pozostałej dwójki. Patrycja machała do niego, jakby nigdy nic, a ork tylko wyszczerzył kły. Nagle przypomnieli sobie, iż jeszcze jedna rzecz nie spadła.

Z nad głowy Patrycji wyłonił się wagon. Dziewczynka odchyliła głowę do ściany rynny, co uratowało ją przed jej stratą. Wagon ominął ich zaledwie o parę centymetrów. Niestety, przed Edgarem rynna lekko zmieniła kąt, przez co stanęła na drodze niszczycielskiej mocy ciężkiego wagonu. Żelastwo doszczętnie zniszczyło dolną część lodowej rynny. Ten, nie myśląc długo, odepchnął się od niej na moment przed uderzeniem. Nie mógł dziś narzekać na szczęście, gdyż tym manewrem wygrał bilet na ciąg dalszy jego życia. Idealnie manewrował ciałem tak, by ominąć wystrzelone w jego kierunku odłamki lodu. Jedynie małe kawałki uderzały w płaszcz. Wagon runął na dno groty, nie oszczędzając bębenków podróżników. Mimo to, Greeds czuł się świetnie. Podejrzewał, iż jest pierwszym na świecie, który może pochwalić się taką akcją, Na jego nieszczęście, w swoim zachwycie zapomniał o dość ważnej kwestii... jak, a raczej na czym wylądować. Nie należał do osób, którzy lubią akupunkturę, więc wizja delikatnie mówiąc ukłucia przez turkusowe kolce nie należała do jego ulubionych. Nie widział możliwości, jak wydostać się z opresji w konwencjonalny sposób. Dlatego też spróbuje uniknąć podziurawienia w niecodzienny sposób.

Spojrzał raz jeszcze za plecy na kolce. Obliczył ile go dzieli od niebezpieczeństwa. Rozejrzał się po ścianach groty. Dostrzegł wnękę, która też była pomalowana turkusową farbą.

No nic... Spróbujmy tego, pomyślał.

Sięgnął po mały pistolet z harpunem. Nie rozstaje się z nim. Nigdy nie wiesz, kiedy będzie potrzebna winda na wyższe piętro. Kawałki lodu nadal bezwładnie fruwały. Wystrzelił w kierunku wcześniej upatrzonego celu, licząc, iż szczęście znów mu dopisze. Udało mu się. Harpun, omijając pozostałości po rynnie, o coś zahaczył. Znów dzieliły go centymetry od tragedii, choć jeden z kolców naznaczył go swoją obecność na jednym z jego pośladków. Nie zawracał sobie tym głowy. Znów czuł, że wygrał bilet.

Nie ociągając się dłużej, rozpoczął wspinaczkę. Grota w różnych miejscach była wymalowana. Podczas wspinaczki dumał nad celem tego wystroju. Jaka idea temu przyświeca oraz z kim powinien to kojarzyć. Przeszedł na autopilota. Ręce same się podciągały, a on mógł w spokoju kojarzyć fakty.

Na pustyni mało co występuje, zaczął rozmyślanie. Za to pod nią, w tym podobnych grota mieszkali niegdyś Śnieżni Orkowie, Krasnoludy, czy Blade Gobliny... gobliny...

Powtarzał nazwę dalszych kuzynów orków jeszcze parę razy, aż spojrzał na koniec liny. Wystawała tam głowa właśnie goblina, który nie był zwykłym goblinem. Nosił na szyi podobne ozdoby, jak te, które wiszą na kolcach. Twarz miał zwróconą w kierunku Greedsa. Zaciągnął nosem, jakby próbował coś wywąchać. Oczy miał zasłonięte brudną szmatą.

- Jest ślepy... - powiedział pod nosem Edgar. - Do tego szaman.

Czego nie można mu odmówić, to na pewno słuchu. Słowo "szaman" było dla nieznanego goblina, jak płachta na byka. Spod szmaty próbowało wydostać się światło. Zaczął sączyć pianę z pyska. Greedsa obeszło uczucie podobne do tego, gdy próbował przemycić drogocenny eliksir ze Szkoły Alchemii arcymistrza Klaudiusza. Stary Klaudiusz podobnie reagował, gdy ktoś pojawiał się w jego domu. Goblin ciskał na oślep piorunami z rąk. Szczęśliwie dla niego jeden ze pocisków skierował się w stronę Edgara. Ten szybko rozbujał się i dosłownie o włos (a raczej już ich brak) minął wiązkę energii. Oszalały szaman wyrzucał swoje pociski w każde miejsce, które wydobyło choćby pisk. Usłyszał, jak topór Morgerota poluźnił się z wyrwy. Wyraz twarzy goblina, który nigdy nie należał do najprzyjemniejszych, tym razem mógł przyprawić o koszmary. Furiat rzucił ogromny ładunek w kierunku wiszących partnerów Edgara. Z racji swojej mocy, nie osiągnął zawrotnej prędkości, lecz gdy trafił swój cel, to trzeba będzie zastanawiać się, czy matka natura nie obrazi się za ogromną dziurę w ścianie groty. Balansując ciałem, Edgar spróbował znaleźć się na linii strzału. Czar skierowany był wprost na głowę Patrycji, co dodatkowo zmotywowało wisielca. Dziewczynka była przerażona. W ostatniej chwili znalazł się na miejscu. Puścił linę. Wyciągnął swoją lewą rękę w kierunku zagrożenia. Goblin nie przestawał w swoim szaleńczym ataku. Dłoń Edgara i pocisk zetknęły się. Nagle ręka zaczęła wchłaniać kulę energii szamana. Po chwili z ładunku nic nie zostało, natomiast ręką agresywnie, bez jakiegokolwiek rytmu, pulsowała.

- Ej, brzydalu! - krzyknął do szamana. - Mam coś twojego!

Robiąc zamach, wyrzucił ładunek z ręki. Moc, którą uwolnił, rozerwała mu cały rękaw, ukazując sztuczną rękę Greedsa. Zamach przyprawił go o ogromny ból, lecz nie dawał tego po sobie poznać. Wyładowanie było na tyle silne, iż stracił swoja stabilną formę. Uformowało się w łuk. Ogromna fala wyładowań ruszyła w kierunku wrytego w ziemię goblina. Czuł niebezpieczeństwo, co dla jego rasy oznacza natychmiastową ucieczkę, co też próbował uczynił. Niszczycielska fala rozbiła się o ściany turkusowej wnęki, przy czym rozerwało linę, którą Edgar próbował jeszcze złapać.

- Pięknie...- uśmiechnął się do siebie.

Obrót pozwolił mu spojrzeć za siebie. Dostrzegł postać w kapturze, spod którego dobiegał oślepiający blask.

Tym to już się nie zajmę, pomyślał.

Zaczął gwałtownie spać. Nie posiadał planu C. Po prostu leciał na spotkanie z bogami, których tak często wykorzystywał. Nie żałował. Twierdził, iż to, co on robił w ich imieniu to nic w porównaniu, co wyprawiają ich oficjalni przedstawiciele. Będąc na odległość dziesięciu metrów od kolców poczuł, jak nieznana siła oplotła się wokół niego, jak wąż.

- Ciekawe, który z bogów osobiście mnie ukarze? Anasha? Jergor? Hanlord? A może Pirm? Wszystko mi już jedno - powiedział do siebie.

Siła szarpnęła nim i uderzyła o ścianę. Wylądował na w miarę stabilnym gruncie, jeśli można za taki nazwać śliski lód. Wraz za nim wylądował Morgerot z Patrycją. Próbował przywrócić równowagę w głowie.

- Już wiem, jakim cudem jeszcze nie siedzisz... - zaczął Morgerot. - Zwyczajnie w świecie masz tak dużo szczęścia, że głowa mała! - zaśmiał się serdecznie.

- Cóż... lata praktyki. - odparł z kamienną twarzą. Nie chciał pokazywać, co tak na prawdę w nim siedzi. Żyje, mimo że leciał głową w dół na kolce. Ba, stoi obok kolców w jednym kawałku. Spojrzał na dziewczynkę. - A tobie co?

- Prawie ci się nie udało! - wykrzyknęła z łzami w oczach.

- Pamiętaj, "prawie", a "nie udało" dzieli spory dystans. - pogłaskał ją po głowie. - Mam się tobą opiekować, to tak będzie, choćby nie wiem co! - zapewnił już rozchmurzoną dziewczynkę.

Pocieszając Patrycję, rozejrzał się wokół. Poczuł specyficzny zapach. Taki, jaki wydzielają stali bywalcy uliczek kotła Saint Monica. ork też zareagował. Nagle za nimi wyłoniła się zakapturzona postać.

- Jeżeli "lata praktyki" oznaczają moją doraźna pomoc, to chcę trochę owoców z tych lat. - zaczęła.

Grotę wypełnił blask białych, jak śnieg zębów. Nieznajomy zdjął kaptur z głowy. Był nim przedstawiciel Białych Elfów. Czytnik zaczął wariować, aż Morgerot musiał przytrzymać go ręką. Greeds spojrzał na partnera, a następnie na elfa.

- Jesteś z akademii? Gdzie ona jest?

- Hola, a może najpierw się przedstawimy, partnerze? - zasugerował lekko oburzony elf.

Nie było to w smak Edgarowi. Chciał rozwiązać sprawę, jak najszybciej.

- Nie ma... - przerwał, gdy tylko Patrycja wysunęła rękę w kierunku nieznajomego.

- Patrycja, Patrycja Greeds, choć właściwie to Thompson, a jeszcze właściwiej to... - przerwał jej Edgar, zakrywając jej usta ręką.

Elf zwrócił twarz w kierunku dziewczynki, a następnie ukucnął. Jego oczy były szare, pozbawione blasku. Podał dłoń dziewczynce. Na twarzy Białego Elfa pojawił się uśmiech.

- Witaj Patrycjo. Nazywają mnie Kailos di Srna i jestem jednym z wielu tutejszych magów. - oślepił ich blaskiem swoich zębów. Puścił dłoń dziewczynki, wyprostował się i rozłożył ręce. - Witajcie w Pogrzebanej Akademii! Chodźcie za mną, panowie Greeds oraz Morgerot. - obu zaskoczyła wiedza elfa. - Oczywiście ty też, Patrycjo Greeds, a właściwie Thompson.

Kailos odwrócił się na pięcie, po czym pewnym ruchem ruszył w głąb groty. Nagle poślizgnął się. Spojrzał przez ramie na osłupionych podróżników i chwyciwszy się za głowę spytał:

- A może jeden z was pójdzie przodem? Szczerze mówić nie najlepiej widzę. Przyda się dodatkowa para oczu...

Komentarze