Niech żyje bal! (cz. 1)




Opowiadanie III

Niech żyje bal! (cz. 1)

„Król umarł, niech żyje król!”

- Wejść. – padło z ust mężczyzny opartego o wielkim, panoramicznym okno. Bacznie obserwował, co się dzieje po drugiej stronie. Nad miastem rozpętała się porywista burza. Ludzie w popłochu uciekali, gdzie tylko mogli. Znalazło się paru, którzy uznali ulewę za dobry sposób na zmycie z siebie resztki zmartwień. Przynajmniej tak sobie wmawiali. Wraz z deszczem spływał cały brud, jaki po sobie pozostawili obywatele metropolii. Widok nie napawał optymizmem, czemu obserwator dał wyraz głębokim westchnięciem.

Drzwi zamknęły się z delikatnym piskiem zawiasów. Pokój był pogrążony w odmętach ciemności. Co jakiś czas piorun rozświetlał go na tyle, by gość widział, gdzie iść, by za moment nie wybić sobie zębów. Na podłodze panował chaos. Znajdowało się na niej pełno książek, pergaminów, skryptów oraz starych map. Gospodarz dalej tkwił wzrokiem za oknem. Sprawiał wrażenie, jakby kompletnie zapomniał o wpuszczeniu kogokolwiek.

- Sir…, czy mogę zapalić lampy? Chociażby jedną… – zapytało mroczne wnętrze.

- Co? Tak, tak… proszę, Ulf. – odparł lekko nieobecny obserwator nieporadnie gestykulując.

Wraz z rozpaleniem lamp, pokój ożył. Mrok zasłaniał ogromną pracownie. Na samym środku pomieszczenie stał ogromny, zdobiony stół na piętnaście osób. Gdzie okiem sięgnąć królowały drogie, drewniane meble, a na ścianach wisiały ciemnozielona proporce. Całe pomieszczenie było pokryte archiwami z aktualnie pustych półek. Ulf, widząc panujący zamęt w biurze swojego przełożonego, pokiwał z zażenowania głową.

- Sir… tak nie można. A co by miasto poczyniło, gdyby pan przypadkiem wyrządził sobie krzywdę, potykając się o… - rzucił okiem na podłogę. –… „coś”?

- Zapewniam cię… znalazłoby się paru, co by skakało z radości. Jestem nawet bardziej, niż pewien, że aktualnie jest w tym budynku z kilka, jak nie kilkanaście, takich osób. He he… - naznaczył drętwym śmiechem.

- Jak najbardziej, Sir. – zgodził się. – Dodatkowo, parę osób z tej zacnej grupy pragnie się z panem spotkać… teraz.

- Teraz? – zdumiał się. – Za mało, czy za dużo wypili? Hm… - zamyślił się na moment, obserwując, jak Ulf odkłada na regał wszystkie owoce pracy drukarskiej. – Tak, tak. Dobrze robisz. Sprzątnij to. I tak nie mam głowy, by „tego” szukać.

Kamerdyner miotał się po pokoju. Odkładał wszystko na swoje, tak zakładał, miejsce. Odkopując podłogę, Ulf postawił na okrągłym stole dwa pergaminy. Gospodarz wyraźnie się nimi zaciekawił. Przerwał swój bezcelowy obchód po pokoju.

- Ulf, wybornie! Dobrze się spisałeś! Bez żadnego słowa wiedziałeś, co takiego poszukuję.

- Sir, czy przypadkiem nie powinien się pan przygotować na bal? Już od przeszło dwóch godzin goście bawią się bez gospodarza. Jeszcze będą źle mówić o doży von Vinot… - zamartwiał się sprawami, które gospodarzowi najwidoczniej były obojętne. Na dźwięk słowa „doża”, spojrzał się posępnie na kamerdynera, po czym westchnął.

- Już mówią. Taki los władcy, ale masz rację. W końcu sam ich tutaj zaprosiłem. – rozejrzał się po pomieszczeniu. - Widzę, że już posprzątałeś. Świetnie! – po melancholijnym obserwatorze ślad zaginął. Zastąpił go pogodny, około przed czterdziestym rokiem życia mężczyzna. – Spójrz tylko, czy nie utknąłem gdzieniegdzie jakieś dokumenty w surducie.

- Nie widzę nic podobnego. Wszystko na miejscu. Sir, wygląda pan poważnie i przede wszystkim elegancko. – wskazał na drzwi, lekko się kłaniając. – Proszę, goście czekają, baronie. – na dźwięk słowa „baron” zostało posłane kolejne spojrzenie pełne dezaprobaty.

Wychodząc z pokoju von Vinot spojrzał się za siebie. Przeanalizował wygląd pokoju, skinął głową i ruszył dalej. Przed zamknięciem drzwi, zwrócił się do swojego kamerdynera.

- Musimy to wyprostować. Nie jestem ani dożą, ani tym bardziej baronem. Mógłbyś to w końcu zapamiętać. – naznaczył.

- Ależ oczywiście, sir. Z całym szacunkiem, proszę o wybaczenie.

- Nie musisz. Ty to ty, lecz inni muszą znać różnicę… Czemu mam wrażenie, że i tak nadal będziesz to robił?

- Nie znam na to odpowiedzi, sir.

Kroczyli w dość żwawym tempie. Przechodząc obok strażników, każdy z nich salutował, a von Vinot podniósł dłoń w geście przyjęcie honorów. Na końcu korytarza były zatrzaśnięte drzwi. Światło próbowało wkraść się przez nie, lecz tylko było w stanie rozświetlić szparę miedzy skrzydłami. Zza drzwi dobiegały odgłosy żywych, chaotycznych dyskusji, brzdęk kieliszków oraz nieśmiała melodia. Na samym końcu korytarza, zaraz przy drzwiach, stałą służba. Wszyscy wyglądali na nastolatków. Każda osoba schyliła głowę, oddając szacunek, a ich pan obdarował ich uśmiechem. Ulf przyśpieszył kroku, by otworzyć drzwi. Na jego nieszczęście, klamki były za wysoko. Z pomocą przybyło dwóch służących, którzy z dwuznacznym uśmiechem otworzyli drzwi. Główny kamerdyner rozumiał, iż musiał wyglądać komicznie. W końcu pochłonęło ich światło, które tak uporczywie chciało ich przywitać.

Drzwi otworzyły się z hukiem. Stali na balkonie, a pod ich nogami jeszcze sekundy temu zabawa trwała w najlepsze. Większość zebranych zwróciło wzrok w kierunku gospodarza. Gwara ucichła, jakby w obawie, iż jeśli cokolwiek by teraz powiedzieli, to nazajutrz spływaliby wraz z brudem po ulicy, nie koniecznie w całości. Von Vinot oparł ręce na balustradzie. Obrzucił zebranych serdecznym uśmiechem. Widział główną cześć towarzystwa, lecz wzrokiem błądził w poszukiwaniu tych „specjalnych” gości. Na jego szczęście, bądź i nie, nikt z tej wyjątkowej grupy nie był obecny w głównej sali balowej. Skinął głową w kierunku Ulfa, a ten odchrząknął, po czym zaczął doniośle mówić:

- Witamy wszystkich zebranych! Witamy w Szmaragdowym Pałacu! Mamy nadzieję, iż dobrze się państwo bawicie. Zaszczycił nas swoją obecnością gospodarz tego okazałego pałacu, jak i całego miasta! Wita was Lord Vincent II von Vinot! – dudnił z wysokości wyraźnie przekonany o tym, co mówi Ulf.

Vincent zawsze był w szoku, jak z tak małego, drobnego i starego ciała wydobywał się tak silny głos, choć już powoli zaczynał się z tym oswajać. Temu wybrał swojego pierwszego kamerdynera i mentora zarówno swoim heroldem.

Tłum pod balkonem zdawał się być oszołomiony informacją, iż faktycznie przybył na swój bal. Widząc to, von Vinot wykorzystał sytuację.

- Witam was! Cieszy mnie widok tak wielu znajomych twarzy. Nie mam zamiaru wznosić doniosłych przemówień, to nie pora na to. Proszę, bawcie się. Niech bal się zacznie!

* * *

Schodząc po schodach, gwardziści salutowali lordowi. Vincent sprawiał wrażenie, jakby wszystkie te honory mu przeszkadzały, a przynajmniej były mu zbędne. Uniósł dłoń, by zaprzestali. Ulf, jak na starca, jest dość sprawny. Stopnie nie sprawiały mu najmniejszego problemu. Vincent dalej skanował wzrokiem salę. Czuł obecność jego „partnerów biznesowych”, lecz ich nigdzie nie widział. Dostrzegał tylko oznaki ich obecności w formie strażników, czy też żon, bądź mężów.

- Hrabio? – zwrócił się do von Vinot, czym wywołał wymowne spojrzenie.

- Meh… tak, Ulf?

- Czym się pan zamartwia? Wpuszczeni zostali tylko ci, których zostali zaproszeni, więc domyślam się, iż jest pan przygotowany do ewentualnych rozmów. Mam rację? – marszczył brwi starzec.

- Niby tak, lecz mam wrażenie, że jest tutaj ktoś jeszcze, spoza listy.

- Ma pan na myśli „jego”?

- Może, choć w jego stylu byłoby siedzenie na żyrandolu i czekanie na możliwość rozmowy 1 na 1. – mówiąc to spojrzał na zdobiony żyrandol. Wisiał spokojnie, choć nadal wydawał mu się podejrzany.

- W rzeczy samej, z resztą, gwardziści zostali specjalnie przeszkoleni, by nie było nieproszonych gości.

- Nie żeby mi to jakoś specjalnie przeszkadzało, … - dosięgli parkietu sali balowej. - … lecz miło by było wiedzieć, czego mniej więcej się spodziewać…

- O, chociażby po takiej pannie Lilianie. Niech się pan wykaże. – przerwał mu, podśmiewając się przy tym, by następnie zniknąć w tłumie.

- O czym ty mó… no tak, jak zawsze. – westchnął. – Więc? Gdzie to on ją widział?

Vincent witał się z gośćmi na przeróżne sposoby, mając na uwadze rangę osób przed sobą. Duchowni z Vinot wymagali od przedstawicieli władzy pierwszeństwa, choć na szczęście starczyło skinąć w ich kierunku głową, trzymając przy tym wyprostowaną dłoń na sercu. Brak takiego drobiazgu byłby niezwykle pomocne dla już separatystycznie nastawionych kotłów. Duchowni nie posiadali w prawdzie swojego własnego kąta w metropolii, więc ich ambasady były rozsiane po całym Vinot. Przez spory procent wierzących w mieście, mogli w stosunkowo krótkim czasie nastawić obywateli przeciwko władzy. O ich sile przekonał się pradziad Vincenta, Lorenzo. Zbuntowany tłum odwrócił się od władzy, co przyczyniło się do oficjalnego uznania kotłów za autonomiczne tereny, lecz pod władza rodziny von Vinot. Lorenzo traktował ich bardziej, jako swoich wasali, co nie było najlepszym pomysłem. Zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach w podobnym wieku do Vincenta, zostawiając regenta Cardiolli przy władzy. To tylko pomogło w decentralizacji polis. Za każdym razem, jak sobie o tym przypomina, włosy jeżą mu się na karku. Nie chce nawet dawać cienia szans na wzrost autonomii. Zniszczyłoby to starania trzech pokoleń, by odbudować pozycję rodziny.

Przechodząc dalej, witał się na przeróżne sposoby: podając rękę do uścisku, jak i do pocałunku w sygnet, całus w policzek oraz, co nie było w smak gwardzistą, rzucenie się w objęcia władcy przez małe dzieci. Szkolenie, jaki zafundował im Ulf, najwidoczniej wyczuliło ich na każde zachowanie, które nawet minimalnie odbiegnięcie od normy. Kolejny typ powitania pochodzi ze skutych lodem południowo-zachodnich ziem. Tamtejsi obywatele określają to mianem „na misia”. Vincent właśnie tak przywitał się z Rodegardem Szkarłatnym, ambasadorem Irmis. Tutaj już nie obyło się bez krótkiej pogawędki, która nie była potrzebna gospodarzowi.

- Vinc! Jak ja się cieszę, że cię moje oczy widzę! Ale myśmy się dawno nie widzieli, co nie? Dalej zamyślony, zgubiony, nieobecny? A może…- Rodegard sprawiał wrażenie, jakby był zakneblowany przez miesiąc. Do tego opary alkoholowe zmieszane z naturalnie nieświeżym oddechem ambasadora, dobijały Vincenta.

- Rodegardzie, też się raduję, żeś uraczył nas swoją obecnością. Dobrze się bawisz? – przejął inicjatywę, byle tylko ograniczyć do minimum smoczy oddech.

- Ja? Wspaniale, wręcz wybornie! Mam rację, moje panie? – klepnął po pośladkach swoje partnerki. Zareagowały lekkim oburzeniem, niczym więcej. Von Vinot domyślił się, iż nawet im się to spodobało. – A ty sprawiasz wrażenie, jakbyś się źle bawił. To przez „nich”?

Odkąd Szkarłatny zasiedlił się w Vinot, Vincent nie mógł wyjść z podziwu, iż ten grubiański, prymitywny i obleśny człowiek skrywa w sobie niespotykane zdolności dyplomatyczne, jak i wyczucie.

- Mówiąc „nich”, to o kogo konkretnie ci chodzi?

- Chociażby MacMorter. Przed momentem wszedł z Henrykiem Claybury na zewnątrz. Obaj wytwarzają wokół siebie cholernie ciężką atmosferę, cięższą, niż zawsze, a to osiągnięcie! Mówię ci chłopie, coś tu śmierdzi. – buchał mocniejszym odorem w twarz szlachcica.

- Niewątpliwie…

- Musisz, jak najszybciej spotkać się z tą dwójką. Z resztą, jest jeszcze Carbour Gomes oraz miss Lucky... no i panienka Liliana. Cała ta piątką mają najwidoczniej jakiś interes do ciebie… - zerkał wymownie na lekko bladą twarz Vincenta – Oj, chłopie, dobrze się czujesz?

- Tak - choć w głowie miał inną odpowiedź, coś o częstszym myciu zębów, czy w ogólnie o ich myciu. – Widzę, że nie próżnujesz… zarówno pod względem płci pięknej, jak i informacji. – obdarował uśmiechem towarzyszki Rodegarda. Lekko się zarumieniły. – Dziękuję za cenne uwagi. A teraz, jeśli wybaczycie, muszę zrobić obchód. – uniósł rękę w geście pożegnania, lecz ambasador miał jeszcze coś do powiedzenia. Tym razem Vincent wstrzymał oddech.

- Jeszcze jedno. Spójrz w kierunku bufetu. – wskazał, niezbyt kulturalnie, palcem.

Nad głowami ludzi stojących przy bufecie, cyklicznie pojawiało się podrzucane jabłko. Było to, jak powiew świeżego powietrza. Vincent czuł, że coś może przebić się przez jego melancholię. Skierował się w to miejsce pełen nadziei. Tłum odsuwał się od niego za każdym jego krokiem. Czuł, jakby wytwarzał wokół siebie barierę strachu. Zwykła elita lękała się go. Nie chcieli mu się niczym naprzykrzyć, czy chociażby, co dla nich równało się banicji, dosłownie wejść w drogę. Nie odpowiadało mu to. Chciałby przekuć ten strach w respekt, lecz historia dynastii von Vinot na to nie pozwala. Sądził, iż nie powinno się winić dzieci za błędy swoich ojców, dziadów, czy pradziadów. Kłęby przygnębiający myśli zaprzątały jego głowę. Nie rozmyślając dłużej o przeszłości, dostrzegał w tej barierze jej pozytywny aspekt. Jeśli chciał się gdzieś dostać na takim balu to nie miał w tym najmniejszego problemu. Nie musiał nic mówić, czy używać straży. Po prostu szedł. Przerażony tłum płynnie się odsuwał. Rozejrzał się wokół siebie. Większość patrzyła się na niego, szepcząc coś pomiędzy sobą. Był to dla niego irytujące. Spuścił głowę, zamknął oczy i przyśpieszył kroku. Po chwili zderzył się z kogoś.

Wpadł na młodą brunetkę. On ustał na nogach, czego nie można powiedzieć o dziewczynie.. Upadek mogły spowodować nieprzystosowane do takich stłuczek buty, bądź alkohol. Całe jej ciało było zasłonięte ubraniem. Praktycznie odsłonięte były tylko dłonie i głowa. Vincent podał dłoń, by pomóc wstać. Dama z gracją przyjęła pomoc. Wstała, lekko się otrzepała i gdy tylko spojrzała na twarz przyczynę jej zmiany położenia, natychmiastowo się zaczerwieniła.

- Proszę się nie wstydzić, każdemu może się to przydarzyć. – rozpoczął rozmowę winowajca. Tylko pogłębił czerwień na jej policzkach. W duchu się uśmiechnął.

- Ciężko tego nie robić, gdy się stoi oko w oko z waszą wysokością. – wycisnęła z siebie. Nie wiedziała, co zrobić z dłońmi. Przekładała je, ściskała, rozluźniała, czy nawet tworzyła dziwne kombinację spleconymi palcami.

No to się wkopałem, pomyślał von Vinot

- Domyślam się, iż już zna pani moje imię, lecz wypada się przedstawić. Vincent II von Vinot, a pani?

- Anna Upton z rodziny Pattoni. Miło mi pana osobiście poznać.

Pierw chciała podać dłoń do swojskiego uścisku, ale po chwili przypomniała sobie, z kim ma do czynienia i się ukłoniła. Czerwień na policzkach się pogłębiła. Vincent poprosił o dłoń, po czym ucałował ją. To tylko wzniosło na nowy poziom zawstydzenie Anny.

Rodzina Pattoni, powtórzył raz jeszcze w myślach.

- Więc jest pani ich przedstawicielem, dobrze myślę?

- Nie, nie! – zaczęła machać dłońmi w geście sprzeciwu. – Jestem tylko och... osobą towarzyszącą pana Mykkiego Bator.

Zauważył znaczące przejęzyczenie, lecz nie zamierzał zagłębiać się w temat. Uniósł lekko brew, po czym dokładnie przyjrzał się panie Upton.

- Muszę przyznać, iż Don Bator ma znakomite oko. – schlebił. Efekt podobny do poprzednich. – Cóż, porozmawiałbym odrobinę dłużej, lecz obowiązki wzywają. A teraz, jeśli mi pani wybaczy…

- Nie, nic się nie stało. – odetchnęła z ulgą.

Tłum działał w zadziwiający sposób. Gdy tylko von Vinot z kimś rozmawiał, otoczenie wracało do rozmów między sobą. Natomiast, jeśli jest sam, to automatycznie znów pojawia się bariera. Działało to na nerwy możnowładcy, ale nie był w stanie nic z tym zrobić, co by nie znalazło się pierwszych stronach gazet, czy na telebimach. Pozostało mu tylko się z tym pogodzić.

Przez rozmową zgubił z radaru podrzucane jabłko. Rozejrzał się ponad głowami ludzi, co tylko dodało szczyptę grozy do ich oczu. Westchnął. Po owocu nie było już śladu. Sądził, że jeśli już jabłko nie szybuje, to oznacza to, iż nie ma tam po co iść. Powracając do snucia się po balu, udał się w kierunku balkonu. Pomyślał, ze zaciągnie się świeżym, jak na miasto, powietrzem. W tym rejonie pałacu nie przebywała już niższa szlachta, czy właściciel średnich firm. Zbierała się tutaj śmietanka towarzyska, co nie wykluczało obecności kogoś z strachliwego tłumu. Pałętali się pod nogami kolosom polis, byle tylko zwrócić na siebie ich uwagę. Liczyli na okruszki z ich talerzy pełnych pieniędzy. Balkon oddzielał rekiny od reszty elity. Wejście były chronione przez trzech gwardzistów, trolla, orka oraz człowieka. Jeden z nich wydawał się Vincentowi odbiegać od reszty. Jeśli już człowiek zostawał gwardzistą, to musiał przynajmniej dorównywać posturze orkom. Coś go tknęło, by sprawdzić jegomościa.

- Witam, gwardzisto. Z jakiego oddziału cię przydzielono? – rzucił stanowczo, wyczekując salutowania.

Spojrzał na uchylony beret odbiorcy pytania. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie słyszał pytania. Nadal patrzył w ten sam punkt na ziemi. Podążając za wzrokiem, stanął w punkcie, w którym wydawał się gwardziście niezwykle interesujący. Pozostała dwójka zaczęła się zalewać potem. Nie wiedzieli, gdzie spojrzeć. Troll-strażnik chciał coś powiedzieć Vincentowi, lecz ten powstrzymał go ruchem ręki. Widząc, że mało dociera do strażnika, ponowił pytanie.

- Z jakiego oddziału cię przydzielono, chłopcze?

Na twarzy gwardzisty pojawił się uśmiech. Podniósł głowę. Miał pełną, krótką, brodę oraz średniej długości włosy. Spojrzał głęboko w oczy swojego zwierzchnika, po czym lekko się zaśmiał.

- Powinieneś samemu tresować swoich ochroniarzy, a nie powierzać to dziadydze. – te zdanie natychmiastowo wywróciło z równowagi pozostałą dwójkę. Byli kompletnie zagubieni. Nie wiedzieli, co się za moment stanie. – Do kanonu bezpieczeństwa polecam wpisać „Sprawdzanie straży", „hasło”… albo zatrudnijcie ludzi lasu. Wtedy byście nie najedli się wstydu, jak chociażby teraz.

Von Vinot stał z założonymi rękami w bezruchu. Ork bez namysłu wymierzył cios halabardą w kierunku śmiałego kompana.

- Jak śmiesz obrażać ekscelencję! – warknął. Cios omal nie dotarł do głowy gwardzisty, gdy naglę Vincent podniósł w górę dłoń na znak, by przestał.

- Nie denerwuj się, Morgerot. Ten typ tak ma. I mnie nie obrazi, w gwoli ścisłości.

- A-ale ekscelencjo! Toż to zuchwały knypek! Ścierwo bez szacunku! – nie potrafił przyjąć do wiadomości opanowanie von Vinot.

- Zuchwały owszem, ale nie knypek! – odezwał się niedoszły trup. Sprawiał wrażenie, jakby nie spodziewał się innego obrotu sytuacji, niżeli jego głowy w całości.

- Eh…- westchnął Vincent. – Jesteś jednym z najbardziej uciążliwych przedstawicieli ludzkiej rasy tego miasta. Nie mogłeś po prostu poprosić mnie o zaproszenie, tylko się wprosiłeś? Tyle szumu o nic.

- Po co? Tak nie ma zabawy, a twoim zwierzątkom przyda się odrobina tresury. – spojrzał porozumiewawczo w kierunku Morgerota. Nie był tym zadowolony, lecz się opanował. – I na pewno jestem w pierwszej dziesiątce, nie ważne jakiej rasy.

- Więc? Czego może ode mnie chcieć ktoś taki, jak ty, Edgar? – zwrócił się Vincent do winowajcy zamieszania.

- A muszą czegoś chcieć, by spotkać się z moim miłościwie władającym imperatorem? – spojrzał na mimikę von Vinot. Ponownie zareagowała negatywnie na tytuł, jaki mu nadał. - Śmiem twierdzić, że nie. Muszę przyznać, że miło tu. Spokojnie, nawet nie śmierdzi. – znów posłał uszczypliwości w kierunku orkowego strażnika.

- Nie wierzę ci. Jesteś za leniwy, by się ruszać tak głęboko w miasto tylko po to, by się ze mną spotkać. Są tutaj twoi dłużnicy?

- Niby są, ale oni dziś mnie nie interesują. Lichwiarka niech na razie nie wchodzi w paradę. Szukam informacji i… naprawdę spotkania z tobą. Rozumiesz, w cztery oczy, chociaż z dala od orka.

- To w takim wypadku Tom Głazogrzmot może iść z nami? – złapał za słówka Edgara.

- Z chęcią, ale nie. Tom jest dziś wyjątkowo zajęty… z resztą widzisz.

Faktycznie, troll był dość mocno zajęty oglądaniem się za młodymi szlachciankami. Nie zawracał już sobie głowy zaistniałą sytuacją. Patrzył i się ślinił. Morgerot uderzył pięścią w beret partnera, lecz ten nadal pozostawał w sferze fantazji. Vincent tylko pokiwał głową z zażenowania. Wskazał głową na drzwi balkonowe, by porozmawiać z lichwiarzem na osobności.

Komentarze