Blok IV, pokój nr 4 (cz. 2)



Opowiadanie II 


Blok IV, pokój nr 4 (cz. 2)


„ … może kiedyś był lekarzem, bądź jest po prostu pospolitym ćpunem”

...

- Halo! Młoda damo, nie chowaj się! Wciąż Cię widzę! – krzyczała osoba z okna.

- Ja też ją widziałem, racja Perry? – spytał drugi głos.

- Prawda, w końcu widzimy to samo… – skwitował Perry.

Dziewczyna domyśliła się, że facet w pelerynie to Perry, lecz gdzie jest Gary? Drugi głos musi należeć do niego. Słońce kuło ją w oczy, gdy tylko zwróciła wzrok ku oknu. Była w paskudnym położeniu. Wiedziała, iż chowaniem nic nie wskóra, ba może to rozwścieczyć szaleńców. Wyszła z cienia i stanęła oko w oko z obłąkaną parą. Zmarszczyła brwi i spojrzała w okno by znaleźć, gdzie jest Gary. Wszystko na nic. Cień zaczął się energicznie poruszać. Ukłonił się, czym tylko odsłonił światło, które wręcz sprawiało ból bohaterce.


- Ooo, witam serdecznie. Możemy się przywitać, jak na cywilizowanych ludzi przystało. Me nazwisko to Perry… .- mówił w sposób, jakby był z wyższych sfer.

- … Teraz ja! A ja Gary! – mówiła dalej ta sama osoba. Dziewczyna sądziła, że chyba już wie, czemu widziała tylko jedną osobę, a rozmawia z parą.

- Gary… Gary mój chłopcze. Nie wtrącaj się mi w zdanie. Tak nie wypada, tym bardziej zachowuj się, jak należy. Jesteśmy w towarzystwie damy. – rugał swoje drugie „ja”.

- Proszę mu wybaczyć. Rzadko kiedy ma okazję spotkać tak olśniewającą młodą damę. Rozumie pani, traci głowę przez pani piękno. – schlebił. – A pani? Jakie nosi imię tak urodziwa dama, jak pani?

Dziewczyna czuła, że to część gry, o której wspomniał Perry w liście. Czekali na nią w oknie, obserwowali, co takiego zrobi. Musiała wziąć udział w tej chorej grze, jeśli chciała mieć chociaż cień szansy.

- Również witam, sir Perry oraz sir Gary. – odpowiedziała, po czym złapała z kitel, który teraz imitował suknię, a następnie, jak na młodą damę przystało, delikatnie się pokłoniła. - Widzę tylko pana, sir Perry. Gdzie się schował pan Gary? – spytała, by się upewnić, czy dobrze rozumie zaistniała sytuację.

- Och, gdzie nasze maniery… . Proszę, oto on. – zastygnął na moment, po czym oparł łokcie na ramie okna. Następnie lewą dłonią podtrzymał sobie żuchwę i niechlujnie podciągnął nosem.

- Oto jestem! – krzyczał robiąc ogromny zamach drugą ręką. – Witamy serdecznie w naszych skromnych progach! A teraz, proszę o imię… panienko. - uciął bez żadnej uprzejmości.

- Mam na imię Anna. Miło mi panów poznać, lecz… - Gary nie pozwolił dokończyć myśli.

- Będziesz grała, nie?

- … słucham?

- No, grała. Z nami. W grę. – mówił, przy czym chaotycznie gestykulował wolną ręką.

- Ah tak, gra. Panie Perry, mógłby mi pan przedstawić, czym że jest ów gra? – spróbowała wywołać bardziej ucywilizowaną osobę.

- Ja wytłumaczę, ja! Chodzi w ni… - przerwało mu uderzenie otwartą prawą dłonią w lewą stronę twarzy. Odgłos ciosu niósł się echem po budynku. Wydawać się może, iż często jest praktykowany taki sposób wtrącenia w zdanie.

- Ty nieokiełznana małpo… . Panna Anna poprosiła mnie, sir Dawida Perry… - najwidoczniej mu się spodobał tytuł, nawet uniósł pierś - ... , bym jej wytłumaczył, o co chodzi w naszej grze. Z resztą, samemu ledwo ją rozumiesz, więc tylko byś stworzył niepotrzebne niedomówienia, bądź, co gorsza, wprowadził młodą damę w błąd! To niedopuszczalne! – burzył się, będąc odwróconym bardziej w kierunku północnym. Nagle zwrócił się ku południu

- Ale… ale ja tylko chciałem... – najwyraźniej Gary doszedł do głosu.

- Zamilcz! Nic już nie mów! – grzmiał Perry.

- Ale…

- Milcz!

Południe dominowało nad północą. Gary próbował cokolwiek powiedzieć, lecz Perry uciął to gwałtownym obrotem ku północy, co mogło się skończyć utratą równowagi. Anna wykorzystując fakt, iż są sobą zajęci, rozglądała się za drogą ucieczki. Wiedziała, że musi być w polu widzenia, by ich nie rozwścieczyć, o co, jak widać, łatwo. Widziała w oddali dwa małe światła. Jedne prawdopodobnie należało do kolejnego już ogniska, zaś drugie, kompletnie innej barwy, możliwe, że oznaczało wolność. Jednoosobowy teatr wciąż się kłócił, więc bohaterka zajrzała do chłodni. Nikt się już praktycznie nie ruszał. Możliwe, że to ci, co przegrali z duetem Gary-Perry. Nie chciała nikogo z nich bliżej poznać.

W końcu nastała cisza. Chory szaleniec stał w bezruchu, patrząc na wschód. Nic nie mówił, był jakby wyłączony. Przez głowę Anny przeleciał pomysł, by uciekać, ale nie wykonując nawet delikatnego ruchu ku północy, Perry, tak sądziła, zaczął tłumaczyć.

- Tak więc, nasza gra polega na zasadach przybliżonych do dwóch gier pospólstwa. Jak one się nazywają… hm… . - zamyślił się – A, tak! Berek i gra w chowanego. Naszą rolą jest „złapanie” – zrobił gest symbolizujący cudzysłów - ciebie, młoda damo, a pani ma się wydostać z budynku. Obrała pani dobry kierunek, jak każdy z resztą. W niczym by się ta gra nie różniła się od tych dwóch, gdyby nie fakt, że są nagrody dla zwycięzców i kary dla przegranych. Kary – powtórzył, jakby chciał naznaczyć, iż ta druga opcja jest mu bliższa.

- A czym jest nagroda?... – niepewnie spytała.

- Nagroda? Jaka nagroda… - był wyraźnie zaskoczony pytaniem. - … a tak, nagroda. Jeśli panienka wygra to może pani zabrać ze sobą kitel, jaki ma pani na sobie.

- A jak przegram?

- O, to proste. Ma pani piękną twarzyczkę. Zgrabne, młode, ludzkie ciało i przede wszystkim jest pani… „panią”. Powiedźmy, będziemy mogli wykorzystać twoje ciało, młoda damo, jak tylko sobie zażyczymy. – zakończył, obrzydliwie się szczerząc się. Słońce już jest za częścią budynku, w którym stoi duet.

Zgwałcą mnie – pomyślała sobie. Choć sama wizja gwałtu ja przerażała, to nadal miała w pamięci zarówno „ludzkie ciało”, jak i biednego psa. Wiedziała, że udział w grze jest nieunikniony niezależnie od jej odpowiedzi, lecz chciała zyskać na czasie.

- „Wykorzystać”… chodzi panom o stosunek seksualny?

- Jaki? – zdziwił się najwyraźniej Gary

- Oj, jesteś na to jeszcze za młody, młodzieńcze, lecz… - zamilknął po czym znów uderzył lewą stronę twarzy. - … miałeś milczeć! – poprawił pelerynę, odchrząknął po czym wznowił tłumaczenie.

- Ah ta młodzież. Nie wykluczone, lecz wykorzystać miałem na myśli zrobić z tego długotrwały pożytek. Rozumiesz mnie, młoda damo… - w ogóle nie rozumiała, nawet nie chciała zrozumieć. - … czasy są ciężkie. Vinot nie pozwala takim, jak my chodzić do pracy, wykonywać zawód, jak i chociażby zdobywać w uczciwy sposób pieniądze, zrag, jedzenie, czy ubrania. O dodatkach nie wspominając… chyba rozumiesz, co chcę ci przekazać, hm?? – przeciągnął znów złowieszczo się uśmiechając. – Potrzebujemy zacerować kilka dziur w naszej pelerynie.- dla Anny była to najzwyklejsza kawałek materiału, a co dopiero peleryna. – Przydałby się jeszcze jakiś dodatek, a zgodnie twierdzimy, że pani buzia idealnie się nadaje. Jest taka piękna, że aż grzech nie wykorzystać

Sama myśl o gwałcie przyprawiała ją o palpitację serca, a co dopiero ich chore hobby? Nie chciała się poddać bez walki. Musiała jakoś zyskać przewagę.

- Skoro mam brać udział w grze, chciałabym wprowadzić parę zmian. Zgodzicie się ze mną, drodze gentlemani, iż to musi być transakcja wiązana, prawda? – zaryzykowała, choć i tak albo pomoże sobie, albo czeka ją gwałt i śmierć. Kolejność przypadkowa.

- Hm… owszem, jako gentlemani, pozwalamy na parę zmian. – widziała, jak słowo „gentleman” sprawia mu przyjemność.

- Dobrze, otóż na wstępie chciałabym, by panowie odczekali trzy minuty. Znają panowie to miejsce, a ja, cóż, nie za bardzo. Druga kwestia, że gra kończy się wraz z postawieniem choćby jednej mojej stopy na zewnątrz. Automatycznie panowie zawracają. Zgadzają się panowie na takie zmiany? I na koniec nie całkiem zmiana, a pytanie. Czy coś mnie czeka po drodze?

- Hm… zgadzamy się. Uczciwe, a co najważniejsze, ciekawe zasady. A czy coś czeka… tak, korytarze są wypełnione po brzegi różnymi atrakcjami. Będąc szczerym, stoi pani właśnie na starcie gry. Tutaj każdy zaczynał, jak i kończył… oprócz niego. Pfuu – splunął z czystą nienawiścią.

– Przepraszam, tak mi nie przystoi, lecz cóż zrobić… - zamilknął na około pół minuty.

- START!!! – nagle ryknął z wysokości, a echo odbijało się jeszcze długo od ścian. Anna podejrzewała, że był to Gary.

* * *

Ruszyła. Podczas rozmowy zorientowała się, iż jest na trzecim piętrze. Biegła bez wytchnienia, mijając same gruzowiska. Nie spodziewała się, iż to są ów „atrakcje”. Korytarz skręcił na wschód. Przed jej oczami pojawiły się schody na niższe piętro. Nie myśląc długo, zbiegła w dół, po czym się wywróciła o bliżej nie określony obiekt na ziemi. Upadając, próbowała się chwycić świecznika na ścianie. Nie utrzymał jej ciężaru. Uderzając o „coś”, usłyszała brzdęk uruchomionego mechanizmu. Wylądowała, jak się okazuje, na ciele. Instynktownie odskoczyła na bok, co uratowało jej życie. W trupa wbił się topór. Adrenalina wyostrzyła jej czas reakcji na dobre. Nie trzeba było jej namawiać do dalszej ucieczki. Schody na niższe piętro były zawalone. Gwałtownie przeszył ją dźwięk nadchodzącej zgrozy.

- SZUKAM! – dogoniło ją echo. Nie minęła chociażby minuta, choć i tak na więcej nie liczyła.

- Gary, ty półgłówku! Miały być trzy minuty! – burzył się Perry.

- SZUKAM! – zupełnie nie zwracał uwagi na to, co ma mu do powiedzenia jego wspólnik.

Nie widziała więcej schodów, więc wciąż biegła ku północy. Zaryzykowała tezę, iż na końcu budynku będzie klatka schodowa. Dobiegła do północnej ściany, lecz korytarz rozchodził się na zachód i wschód. Przeanalizowała to, co wcześniej widziała i wybrała wschód, w nadziei, iż ten budynek jest ostatnim, bądź chociażby z wyjściem. Słońce zaczęło się już żegnać z dniem, co nie pomagało w omijaniu obalony stropów. Dotarła do wschodniej ściany budynku. Dostrzegła kolejne schody, więc spodziewała się zasadzki. Truchtała, rozglądając się za niebezpieczeństwem. Dostrzegła sznur przeciągnięty między dwoma stertami gruzu. Przeskoczyła go i zaczęła dalej biegnąc w nieco szybszym tempie. Schody prowadziły na pierwsze piętro. Schodziła nimi ostrożnie, by nie popełnić poprzedniego błędu. Dobrze uczyniła, gdyż znów zastawili na nią podobną pułapkę.

- Co za kreatywność… - zaszydziła pod nosem.

Na jej szczęście, były zaraz obok schody na parter. Zeszła z nich pełna nadziei, by po chwili zastygnąć w miejscu. Co prawda nie było już zasadzek, ale przed jej oczami pojawiły się zabite deskami okna oraz trybuny. Specjalny dla tych, co dotarli tak daleko, stworzyli im drogę zwycięzców. „Dopingowały” ją stada trupów, zarówno ludzkich, jak i zwierzęcych, nawet znalazły się ciała humanoidalnych. Niektóre ciała miały proporce z napisem „Dasz radę!”, czy „Jeszcze trochę” Wiedziała, że ma do czynienia z szaleńcem, tylko nie wiedziała, jak bardzo jest on obłąkany. Nie stojąc już dłużej, biegła dalej. Czuła podstęp w powietrzu. Ułożyli dla niej nawet łuk triumfalny. Był dosłownie ulepiony z ciał. Nadal skapywała z niego krew, tworząc ogromną kałużę.

Musiała cofnąć swoje poprzednie słowa. Cała sceneria była nad wyraz kreatywna. Przebiegła przez łuk, po czym z „widowni” wyłonił się chodzący teatr. Przyśpieszyła. Widząc, że może mu umknąć, zaczął rzucił w jej kierunku tym, co akurat miał pod ręką. Jak się okazuje, były to strzykawki. Zgroza zawitała w jej sercu. Biegła, co tchu, lecz on nadal rzucał w nią różnymi rzeczami. Widziała już drzwi, były na wyciągnięcie dłoni, gdy wbił jej się w ramie nóż. Następny obok, mimo to biegła. Przeskoczyła kałużę. Odrzucała myśl o przegranej.

- SUKO, STÓJ! – krzyczał zadyszany szaleniec .

Usłyszała go zaraz za sobą. Wyrwała jeden z noży, obróciła się na pięcie i rzuciła. Zrobił mozolny unik zakończony teatralnym upadkiem na kałuży krwi. Dało to jej upragnione sekundy. Była już w drzwiach, gdy poczuła cięcie na plecach. Było długie, szerokie i na szczęście, niegłębokie. Domyśliła się, że to był ten sam tasak, którym obrabiał pechowego włóczęgę. Upadając, rzuciła się w kierunku drzwi. Niestety, brakowało jej może metr, bądź mniej. Szaleniec czuł, że wygrał. Zaczął się tak samo śmieć, jak poprzednio. Teraz władzę nad ciałem miał Gary.

- Było uciekać? I po co ci to? Tylko bardziej boli, bo tak blisko, a tak daleko… - triumfalnie szydził z ofiary.

Anna upadała twarzą do ziemi. Wykorzystała nieuwagę wroga by obrócić się na brzuchu i dotknąć stopą ziemi.

- Widzisz? – dychała. – Wygrałam… pamiętasz, jak była umowa, prawda? – próbowała ostatniej nadziei, jaką była jego uczciwość. Nie spodziewała się po nim niczego dobrego, lecz spróbować zawsze trzeba.

- Eee… co? – spojrzał się w kierunku nóg. Dotykały palcami ziemi. – Ej, suko, nie taka była umowa! Stopa miała STANĄĆ na ziemi, a nie dotykać palcami. Jakbyś chociaż całą stopę postawiła na ziemi, to by się liczyło… - słysząc to, natychmiast się przewróciła na plecy i postawiła obie nogi. Tylko cicho jęknęła z bólu.

- Może być? Stoi choć jedna na ziemi? Ba, stoją! Więc wygrałam… . – dalej brnęła w nieznane.

Gary najwidoczniej nie miał poczucia humoru, a co dopiero by był uczciwy. Widziała w jego oczach furię.

- … ej, Ej, EJ! Co ty sobie wyobrażasz, kurwo?! Chcesz mnie zrobić w chuja?! Chodź tu… ! – chwycił ją lewą ręką za włosy i wciągnął do wnętrza. Nie miała przy sobie broni na wierzchu, krwawiła i była już wykończona, lecz się nie poddawała. Próbowała wyrwać drugi nóż z ramienia, lecz Gary to dostrzegł. Sam to uczynił prawą ręką i dalej ciągnął ją w głąb. Nagle, jego prawa dłoń ucięła lewe ucho. Szaleniec puścił dziewczyna na ziemię, co wykorzystała by się doczołgać do wyjścia.

- Perry! Co ty odpierdalasz?!

- Nie, co TY odpier… co ty robisz, młodzieńcze?!

- Co.. co ja? To ty ujebałeś nam ucho!

- A ty nie przestrzegasz zasad! Wygrała, pogódź się z tym!

- Czy ty już do reszty ochujał?!

Anna nie dowierzała w to, co słyszy. Kłócą się o zasady gry. Znów wzniosła modły się do Anashy. Prosiła, by to Perry przejął kontrole. Liczyła, że tym razem nie odwróci wzroku od swojej wiernej czcicielki. Obiecała sobie, iż jeśli wyjdzie z tego cało, to przekaże sporo środków na pomoc podupadającego już kościółka Anashy w Berry. Modły przerwała jej nieznośna cisza, która nagle zapanowała. Kłótnia przygasła.

- No… dobra, dobra! Wygrała, zadowolony?

- Nie wiesz, jak bardzo. A teraz, jeśli pozwolisz…- podszedł do oddalającej się dziewczyny.

- Młoda damo, poczekaj. W nagrodę nie tylko możesz zatrzymać kitel, lecz jeszcze ci pomogę dojść do przedmieścia. Daj rękę. – wyciągnął strzykawkę z jasnozielonym zragiem, powszechnie uznawany w Vinot za absolutny środek przeciwbólowy. Jego ciemniejsza odmiana to już narkotyk, choć i tzw. święty uzależnia, choć nie w takim stopniu. Igła była chroniona i wyglądała na zupełnie nową. Anna nie dowierzała w to, co się właśnie dzieje.

Dziewczyna posłusznie dała rękę. Perry znalazł bez trudu żyłę i wstrzyknął jej niewielką dawkę tak sprawnie, że pomyślała, iż być może był kiedyś lekarzem, bądź jest po prostu pospolitym ćpunem. Po krótkiej chwili była już w stanie stanąć na nogach. Następnie posmarował jej rany jasnozieloną mazią. Widok maź wprowadził ją w konsternację. Nie znała tego typu obróbki zragu. Rany przestały sączyć krew. Praktycznie ich nie czuła, co tylko pogłębiło jej szok.

- Idź, idź. – mówił, jak pogodny staruszek. – Ciesz się wygraną, życiem… – wręcz wypychał dziewczynę z budynku.

- Na pewno nie będziecie mnie gonić? – upewniała się, czy już zawczasu wyciągnąć nóż z torby pod kitlem. Nie zależnie od odpowiedzi i tak to zrobi.

- Nie, nie ma potrzeby. Są następni… - zabrzmiało to dla niej na tyle wiarygodnie, że nie chciała wgłębiać się w temat.

- To tak na koniec tej jakże dziwnej znajomości… jak ja się tutaj w ogóle znalazłam? Przyprowadziliście mnie tutaj?

- Ty? Jak tutaj? Tego nie wiem zarówno ja, jak i Gary. Znaleźliśmy cię śpiącą w tej szafce, jak wyciągaliśmy skórę psa na pelerynę. Chrapiesz, moja droga. I to strasznie głośno…- wyjawił jej, jak dała się nakryć.

Lekko się zaczerwieniła. Nie dowierzała w to, co usłyszała. Zaczynając od jej snu, kończąc na chrapaniu, które zdradziło jej pozycję. Dopiero po chwili doszło do niej, do czego użył skórę psa. Nie chciała już prowadzić rozmowy, gdyż dostrzegła na lewej stronie twarzy niedoszłego oprawcy dość niepokojące sygnały.

- Lepiej już pójdę. Żegnam i obyśmy się już nigdy nie spotkali.

- Nigdy nie wiesz, co cię spotka… - odpowiedział złowieszczo. - Zawsze jesteś tu mile widziana! - zaczął już krzyczeć za coraz to bardziej oddalającą się sylwetką dziewczyny. – Nie wpadnij czasami na kogoś złego po drodze! Zapraszamy ponownie! – znów okropnie się uśmiechnął. Po czym wyraz twarzy diametralnie się zmienił, z pogodnego staruszka, na wściekłe zwierze.

- STÓJ TAM, GDZIE JESTEŚ, DZIWKO! NIC NIE WYGRAŁAŚ! – rzucił się za nią w pogoń niepogodzony z porażką Gary.

Wybiegając na zniszczoną ulicę, pędził za swoją niedoszłą ofiarą. Gwałtownie zahamował, dzięki czemu dziewczyna już znikła za zakrętem. Gary patrzył na róg, za którym zniknęła.

- Ty… znowu TY! – krzyczał, jakby nie do bohaterki – CZEGO TU ZNOWU CHCESZ!? ZAPIERDOLĘ CIĘ, JEŚLI ZNÓW CIĘ TU ZOBACZĘ, SŁYSZYSZ, ZAJEBIĘ! ZAJE….- urwał.

- Lichwiarz z Saint Monica… czego tu chcesz? – rzucił w eter Perry.

Zza rogu wyłoniła się wysoka postać. Była odziana w płaszcz oraz nosiła kapelusz. Z prawego rękawa emanowała fioletowa poświata. Mężczyzna, na co wskazywała postura, chwycił się za kapelusz, by go delikatnie pochylić, zasłaniając tym samym uśmiech.

- A nic ciekawego, doktorze Dawidzie Perry. Pomyślałem, że odwiedzę stare kompleksy badawcze. Jak zawsze, w bloku numer 4 było najgłośniej. A czego chcę? – przerwał by się odwrócić placami do rozmówcy, a następnie wzniósł ręce ku niebu. - Spektaklu, ot co! Ale że się już skończył, jak i dzień z resztą, to i na mnie też pora. Żegnam duet komików. – zdjął kapelusz i wykonał dość teatralny ukłon. Niestety, mrok, jaki zapanował na ulicy, nie pozwalał na dostrzeżenie rys twarzy.­ - Jeszcze muszę ją popilnować, by nie trafiła na wam podobnym. – z wolna zaczął chować się za rogiem.

- A! Proponuję naprawić ucho, póki masz czym. – zakończył nieznajomy lichwiarz, który zniknął za rogiem.

- Ta… też żegnamy. – przeciągnął z lekką ulgą.

Perry odwrócił się na pięcie i wrócił do budynku. Miał kontrolę nad ciałem, lecz nad językiem panował Gary. Bluzgał w kierunku tajemniczego lichwiarza. Słońce już znikło z horyzontu, a lampy zaczęły wydobywać z siebie żółto-zieloną poświatę. Wśród tych opuszczonych budynków nie ma żywej już duszy. Po zmroku panuje grobowa cisza. Tylko czasami jest ona przerywana krzykami kolejnych uczestników, różnych zabaw towarzyskich, nie koniecznie organizowanych przez doktora Dawida Perry’ego i jego współlokatora.

Komentarze